olgerd olgerd
3650
BLOG

Wszystko to, co trzeba wiedzieć, żeby mieć wszystko w dupie. Odc. 1

olgerd olgerd Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

 

Potrzebowałem trochę czasu, by pojąć jak ważne, powiem więcej: jak znamienne było to spotkanie. Niby zwykłe, przypadkowe natknięcie się na dawno niewidzianego znajomego, a skończyło się na szeroko rozdziawionych ze zdumienia ustach i na kręceniu z niedowierzaniem głowa, i na refleksji, że człowiek tyle lat żył i w tym czasie powinien dojść do jakichś wniosków, a jednak wszystkie te przeczytane książki, odbyte rozmowy, doświadczenia dobre i złe, były psu na budę. Wystarczyła krótka rozmowa na ławce w parku miejskim, gdzie to natknąłem się na znajomego, którego nie widziałem od czasów licealnych, więc – prawdę mówiąc – zupełnie o nim zapomniałem. Na początku go nawet nie poznałem, byłbym przeszedł obok niego, więc teraz, gdy jestem po tej rozmowie, dostaje dreszczy na myśl, że mógłbym jej nie odbyć i dalej żyć i funkcjonować, jak wcześniej: sfrustrowany, zniesmaczony, zdegustowany, znudzony,  zirytowany (niepotrzebne skreślić).  On się pierwszy odezwał. Przechodziłem, rzuciłem okiem, twarz znajoma mi się zdała, ale mało to razy miałem wrażenie, że kogoś znam, a okazywało się, że to nie jest znajomy, tylko ktoś, kogo gdzieś przypadkowo widziałem i mój mózg, uznał, że warto wysłać mi sygnał, że tę mordę już miałem (nie)przyjemność widzieć. Tak więc na moment zawiesiłem wzrok na jego twarzy, on mi wtedy spojrzał w oczy… Błysk olśnienia, że to chyba… Nie silił się na jakieś specjalne przywitanie:

- Cześć, kolego – powiedział.

- Cześć – odpowiedziałem.

I gdy rzuciłem to krótkie powitanie, przypomniałem sobie jego imię; jakbym oglądając film, w trakcie projekcji nagle sobie uświadomił, że już go widziałem i zaczął myślami wyprzedzać akcję, odtwarzać sobie zdarzenia, które – jak mi się zdawało – na zawsze pogrzebane zostały w śmietniku pamięci, wśród codziennych wizyt w pracy, w sklepie, wakacji w górach, albo nad morzem, rodzinnych radości czy kłótni, aż już spod nich nie widać nic, tylko to co na wierzchu – rzeczywistość tego dnia.

- Zbyszek?! – to było niby pytanie, ale nie musiał na nie odpowiadać, bo wiedziałem, że się nie mylę. Jego kąciki ust uniosły się lekko, a on – jakby tego potwierdzenia było mało – kiwnął głową.

Nie musze chyba dodawać, że się zatrzymałem. Lekko się przesunął na ławce, choć nim to zrobił miejsca było dość, żebym i ja się zmieścił, ale jego ruch zrozumiałem, jako zachętę do tego, żebym siadł koło niego; tak też uczyniłem.

- Ładny dzień... – odezwałem się.

- Jak każdy inny – on na to.

Zdenerwował mnie. Jego kwestia wydała mi się taką na odczep, rzuconą pospiesznie, bez zastanowienia, ale kiedy na niego spojrzałem z boku, uzmysłowiłem sobie, że w jego twarzy nie ma tego nieustannego napięcia, tej cichej determinacji, w które swe oblicza przyoblekło jakże wielu ludzi, które znam – mój Boże! – najlepiej z własnej twarzy. Spokój, jakim emanował, dawał więcej energii, niż owo blade grudniowe słońce, które nas grzało poprzez pozbawione liści gałęzie starych drzew. Jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu i bardzo mi się to spodobało. Siadając obawiałem się wszystkich tych pytań i spostrzeżeń, które potrafią zarżnąć każde przypadkowe spotkanie, tych morderczych, znienawidzonych: „co u ciebie, stary byku?”, „gdzie robisz?’, „ile masz dzieci?, „o cholera, nie próżnowałeś!”…

Nic z tych rzeczy. Trwaliśmy w milczeniu, wpatrzeni w niewielki placyk zabaw, na którym grupka kilkuletnich dzieci w kolorowych skafandrach – pod bystrym wzrokiem rodziców – wykonywała wszystkie bezsensowne zabawy, z których składa się dzieciństwo: huśtanie, bujanie, zjeżdżanie ze ślizgawki… W którymś momencie przeszły przed nami dwie przystojne młode dziewczyny, obie ciemnowłose, śmiejące się radośnie, tak jak my kiedyś się śmialiśmy, kiedy byliśmy jeszcze bardzo młodzi i wydawało nam się, że wszystko ma sens, a nawet jeśli nie do końca ma, to ufaliśmy, że ten sens znajdziemy, albo się go doczekamy. Ale przez te lata sens zamienił się w coś tak iluzorycznego, że nawet pytanie, czy go znaleźliśmy, albo doczekaliśmy, wydało się bezsensowne. Ale jednak zapytałem, bo zachowywanie się bez sensu ma taki sam sen, jak każde inne. A poza tym przecież samo siedzenie i obserwowanie cudzych dzieci i cudzych kobiet, to trochę za mało, jak na spotkanie po prawie trzydziestu latach.

- Widzisz w tym sens?

Wtedy powiedział to pierwszy raz. I dlatego jego słowa zabrzmiały jakby to sam Bóg pojawił się nagle na nieboskłonie, dojrzał nas na tej ławce w parku, wychylił się zza badyli i rzekł:

- Mam to w dupie!

Aż mną wstrząsnęło, a ponieważ jestem niedowiarkiem, jeśli nie zobaczę, to nie uwierzę, jeśli nie dotknę, to nie poczuję, więc zadałem kolejne pytanie:

- Ale co konkretnie masz w dupie?

Przekręcił głowę w moją stronę, znów się uśmiechnął i zaczął mówić, głosem spokojnym, rzeczowym, jak nauczyciel w szkole zawodowej objaśniający działanie frezarki, który powtarza ten sam tekst od lat, wyuczony, więcej: wykuty na blachę, w którym każde słowo, każda znak przystankowy, każda pauza ma sens i znaczenie, bo jest poparta wieloletnim doświadczeniem i dogłębnie przemyślana, tak dogłębnie, że za setnym razem mówiący już się nad nią nie zastanawia, wali prosto z mostu, a jeśli ktoś mu nie wierzy, to nie jest problem wygłaszającego mowę czy wręcz orędzie, ale słuchającego.

- Tylko błagam, nie zaczynaj o tym – jak to teraz każdy mówi: syfie, w którym żyjemy - że świat nie wygląda tak, jak powinien i jak chciałbyś, żeby wyglądał, bo on to, co ty byś chciał, ma w dupie, dlatego jest taki, jaki chce. I choćbyśmy się posrali – a wielu pewnie się posrało, starając się, wysilając, zmierzając się z problemem, który sami stworzyli – nic nie zmienimy. Świat jaki jest, jest najlepszy z możliwych, bo nie ma innej ewentualności. Każdemu, kto mówi, że ma go dość, ja mówię: to idź i się powieś, zamiast psuć innym humor. Na cholerę się męczysz, świat i tak twojej męki, twojego smutku, twojej zawiedzionej nadziei nie zrozumie; uważasz, że lepiej ci będzie po drugiej stronie?! To zmiataj na drugą stronę. A jak już będziesz po drugiej, to nie narzekaj, bo sam tego chciałeś. Siedź sobie w tym drugim, „lepszym” świecie i nie próbują wracać. A jeśli tam spotkasz Boga, to mu się podlizuj, jak tu, na tym pierwszym świecie, podlizywałeś się innym, właziłeś innym do dupy, że ci było lepiej, żebyś więcej zarabiał, żeby ci dali jakąś fuchę, żeby cię umieścili na szczycie listy wyborczej, żeby ci sąsiadka dała, to co daje listonoszowi, krótko mówiąc: żeby ci zapewnili te wszystkie marne erzace szczęścia. Możesz też temu Bogu wygarnąć, ale on – jeśli jest – to jest przyzwyczajony do marudzących umarlaków – nie zrobi to na nim wrażenia, bo ma to, no gdzie ma?! – wskazał mnie dłonią.

- W dupie? – dokończyłem.

- Widzisz, jakie to proste. C'est la vie!

Oczywiście nie wierzyłem, że tak myśli. Żyję zbyt długo, żeby wierzyć komuś na słowo. Żyję tak długo, że już nie wierzę w słowo, ani nawet w całą książkę pełną słów, wierzę raczej w to, że ludzi powinno się oceniać po czynach. Najbardziej nie cierpię zaś tych, którzy dużo mówią o swoich zamiarach – gdy tylko zaczynają, od razu wiem, że nic nigdy nie zrobią, że kłamią jak najęci. Niestety wiem też, że osiągną niebywały sukces, bo ludzka naiwność jest jak oceaniczna fala, która unosi wszelkie śmiecie. Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie przypomniała mi się nasza scena polityczna, podzielona, skłócona, zwalczająca się wszelkimi możliwymi sposobami (w zasadzie w zanadrzu pozostała już tylko walka zbrojna), więc zapytałem, czy nie denerwuje go sytuacja polityczna w kraju, ta przerażająca nienawiść między stronami konfliktu, ta pogarda wobec innych, to małostkowe wytykanie sobie błędów i potknięć, to szukanie dziury w całym, to grzebanie w życiorysach, to judzenie jednych na drugich? A on co zrobił, jak odpowiedział?

Wzruszył ramionami.

Wtedy zapytałem o lęk, czy się nie lęka się przyszłości, bo przecież świat…?

Nie zdążyłem skończyć pytania, a on ponownie wzruszył ramionami.

Od początku mój zasób argumentów był niewielki, ale jednak nie sądziłem, że strzelam samymi ślepakami.   

Zapytałem więc o powody jego wzruszania ramionami. Wiecie co zrobił? Zgadliście: wzruszył ramionami.

Wtedy wreszcie coś powiedział, więcej, zapytał, mnie zapytał, choć od pytań, jak mi się wydawało, byłem ja, nie on. Tylko czy to, co powiedział, było pytaniem, a dokładnie szeregiem pytań?

- Nie wkurzasz samego siebie tymi pytaniami?! I czy jakakolwiek odpowiedź cię usatysfakcjonuje? Czy nie będziesz drążył dalej, aż kompletnie od tego otumaniejesz? Nie lepiej zostawić sprawy swojemu biegowi, gdzie by one nie biegły, choćby na manowce?! Nie przyjemniej posiedzieć sobie w spokoju na tej ławce, której o dziwo nikt jeszcze nie zdewastował, popatrzeć w ciszy na te dzieci, z których nieważne, kto wyrośnie, albo na śliczne dziewczyny, w których ktoś się kocha, a jeśli jeszcze się nie kocha, to wkrótce będzie…?

Miałem go, tak mi się zdawało.

- Czyli jednak na czymś ci zależy? – ripostowałem.

Od razu mi odpowiedział.

- A gdzie w moich słowach było coś o jakichś nadziejach?! Porzućmy wszelkie nadzieję, żyjmy i niech to nam wystarcza. I miejmy wszystko w dupie.

- Można tak? – zadałem ostatnie pytanie.

- Czy można? Trzeba!

Siedzieliśmy jeszcze chwilę, ale w końcu podniosłem się i rozłożyłem ramiona:

- Przepraszam, ale nie wszystko można mieć w dupie…

Zerknąłem na zegarek.

- Dochodzi czternasta, zaraz zaczynam pracę…

Wzruszył ramionami.            

     

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo