olgerd olgerd
661
BLOG

Jak nie spieprzyć komuś dnia?!

olgerd olgerd Rozmaitości Obserwuj notkę 1

Jakże mogłem go nie poznać?! Może rzeczywiście minęło sto lat, albo i więcej, ale ludzie tak szybko się nie zmieniają, żeby się nie poznać, gdy siedzą naprzeciw siebie w autobusie. Zwłaszcza wtedy, gdy ktoś się nam przygląda, wpatruje się w nas, jakby nas analizował, jakby przeglądał zgromadzoną w głowie kartotekę znajomych i szukał: nie ten, ten też nie, a może ten, nie, ten chyba też nie, a może ten - na literę „O”? O, tak, to ten! Ten z naprzeciwka, z którym mierzyłem wzrok, jakby wykrzyknął i aż podskoczył.

- Mam! – rzucił w moją stronę.

Popatrzyłem na niego, jak na wariata. I nawet sobie pomyślałem: następny ze zrytym beretem. Wiecie, mam problem, bo wszyscy porypani jakoś do mnie lgną. Nie wiem co im może dać kontakt ze mną, bo ani jakiś litościwy dla nich nie jestem, ani empatyczny (empatię mam w dyspozycji wyłącznie w kontaktach z kobietami), z porypańcami jestem mieszanką pobłażliwej życzliwości z chłodem; powinni się krztusić od tego koktajlu, ale z reguły nie zauważają mojego dystansu. Ich problem. Ale ten jednak na porąbanego nie wyglądał. Dżinsy, koszula wpuszczona w spodnie opinająca spory brzuch. Ciemnoblond włosów miał tyle co ja, czyli równie dobrze mógłby ich nie mieć. Przez ramię przewiesił sobie torbę, już mocno zużytą, ale może teraz takie są modne, kto to wie, moda teraz też jest porypana; największe gwiazdy noszą odzież jak ostatni lump, tylko, że jakoś na lumpów nie wyglądają: skądinąd ciekawe dlaczego?

- Tak, jak myślałem, nie poznałeś mnie… – on do mnie.

A ja do niego.

- Pierwsza literka?

Roześmiał się.

- Kumplowaliśmy się w liceum. To ja – J.

Nic  mi to nie mówiło. Ale żal było patrzeć, jak posmutniał. Udałem uderzenie gromu z jasnego nieba.

- Już wiem! To ty!? Pewnie, że pamiętam… Mój Boże, tyle lat, tyle lat…

Jakby mu kamień spadł z serca, dziwne, ale wbrew grawitacji potoczył się na moje.

Chwilę kiwaliśmy głowami, bo raz: autobus podskakiwał na muldach, dwa: kiwaliśmy głowami na znak, że tyle lat, tyle lat minęło, i co się z nimi stało, gdzie się podziały te dekady, jaka siła nam zabrała najlepsze lata, a teraz musimy się tłoczyć w tym autobusie, który co rusz mijają fury gości, którym się udało; im tak, nam nie… No i jak tu nie kiwać głową, kiwać góra-dół czyli tak jak się kiwa, gdy się z czymś pogodziło, a nie na boki, gdy jeszcze walczymy, jeszcze się nie godzimy, jeszcze się sprzeciwiamy. Myśmy już, obaj, byli wszelako na etapie melancholijnej rezygnacji; skądinąd sympatyczny stan – masz wszystko w dupie, a to wszystko odwzajemnia ci się pięknym za nadobne czyli też ma cię w dupie.

- Pamiętasz jak jeździliśmy na Malinkę popływać?

- No masz! – odparłem.

Tak, oczywiście, bez wątpienia pamiętałem, jak jeździłem na Malinkę popływać, nawet przypomniałem sobie, jak jeździłem tam ze złożonym przez Bogusia około metrowym kutrem ochrony pogranicza saudyjskich sił morskich o wdzięcznej nazwie „Thoban”; puszczaliśmy „Thobana” z Bogusiem i Darkiem (zwanym ze względu na ciemną karnację Kuntą – na cześć bohatera serialu „Korzenie”), ale ten tu, J., ani z imienia, ani z innych powodów nie przypominał ani Bogusia, ani Kunty. Zwłaszcza niepodobny był do Bogusia, co akurat dziwne nie było, bo Bogusia, minęło już chyba z 15 lat, jakeśmy pochowali na pewnym miłym cmentarzyku w Piotrkowie Trybunalskim. Tak więc był to ktoś inny, z kim kapałem się na Malince, a teraz po latach on to pamięta, a ja, niegodziwiec nie pamiętam. Od razu się podłamałem i poczułem źle, jak mały, podły człowiek, który zapomniał coś, co dla innego, szlachetnego człowieka było ważne. Byłem małą, wredną, nie licząca się z innymi ludźmi pchłą, kimś, kto lekkomyślnie wyrzuca innych i ich przeżycia z pamięci. A przecież pisarz powinien pamiętać, powinien pielęgnować pamięć jak emeryt ogródek działkowy, bo może mu się przydać taka zapamiętana chwila, kiedyś, gdzieś, w życiu albo przy pisaniu. Wysiliłem umysł, żeby coś sobie przypomnieć, ale niestety, bez rezultatów: nic, co by się kojarzyło z J.  nie pamiętałem.

Pozostało czekać – na dekonspirację. Pewnie sobie o mnie pomyśli, że jestem samolubnym pajacem. I że mi moja powiatowo-gminna sława uderzyła do głowy. Tak, będzie miał rację, zasłużyłem sobie na to, oj, jak bardzo byłem winny… „No, dawaj, sukinsynu, załatw mnie, pokaż mi, jakim jestem gnojkiem!” – zachęcałem go w myśalch.

A on wtedy:

- Ja najlepiej wspominam jak pojechaliśmy z ZSMP do Enerdówka. Pamiętasz Brygid?! No, jak możesz nie pamiętać, jak latałeś za nią… Nigdy nie pochwaliłeś się – dała ci wtedy? No, powiedz, dała?

Mijamy się w życiu z ludźmi, z którymi powinniśmy się spotkać, a spotykamy z takimi, z którymi powinniśmy się mijać. Na ogół tak jest, ale czasem jest dobrze,  znaczy napotykamy tych, których powinniśmy. W tym wypadku raczej zaszła okoliczność pierwsza. Skąd taki wniosek? Z jego obleśnych słów, w których być może była prawda tamtego czasu, ale nie było mojej prawdy, bo moja prawda była taka, że nie należałem do ZSMP i nigdy, ale to nigdy nie byłem w Niemieckiej Republice Demokratycznej potocznie zwanej Enerdówkiem. Nigdy więc nie miałem okazji poznać bliżej czy dalej jakiejś Brygid; chyba, że ona przyjechałaby do Olkusza, na osiedle Pakuska, do tamtejszego internatu, gdzie istotnie dziewczyny z NRD przyjeżdżały, chłopaki też, w mundurkach ichniejszego komsomołu i – z tego, co powiadali chłopcy – one, te: Brygidy, Angele, Kateriny i inne miały dużo więcej zrozumienia dla potrzeb chłopców w wieku, w którym każdy chłopiec jest na poły idiotą, na poły zboczeńcem, ale ja, traf chciał, byłem do tego wszystkiego nieśmiały i zakompleksionym idiotą i zboczeńcem , więc szansa na spotkanie z Brygid w szarym dwupiętrowym budynku internatu też była bliska zeru, choćby ona tam mieszkała rok, albo i dłużej, a nie te marne dwa tygodnie, czy góra miesiąc.

Co, miałem mu to powiedzieć? Czy nie byłoby mu smutno? Czy wyjawiając prawdę, nie sprawiłbym, że jego dzień były kolejnym dniem bez znaczenia, bez właściwości?! A jeśli nie wyjawię prawdy, będzie dobrze:  J. wróci do domu, opowie żonie, że spotkał kolegę ze szkoły, z którym byli w NRD i obmacywali dziewczyny, pili piwo, zajadali czekoladopodobną czekoladę... Przez chwile obracałem w myślach tę retardację i wydała mi się ona znakomitym zwieńczeniem tego spotkania. Tak, nie powinienem tej historii zamordować. Wręcz przeciwnie, winienem ją rozbudować i dodać jej nowe elementy, które pozwolą jej urosnąć do rozmiaru być może najważniejszej historii w naszym życiu. I czyż nie mogła taką być, wystarczyłoby, żebym pojechał do tego cholernego NRD! Nawet miałem okazje, ale – już nie pamiętam dlaczego, ale nie pojechałem – przypomniało mi się. Uświadomiłem sobie, że być może wtedy poznałbym J., i kto wie, może nawet przełamałbym własne opory i  się i zainteresował się jakąś Brygid? Właściwie może w innej wersji czasu, w innym wszechświecie wybrałem się do Karl-Marx-Stad, poznałem Brygid, dostałem od niej, to, czego mi zazdrości J.

- Z tego, co pamiętam, ty też  nie byłeś wtedy grzeczny…

Zachichotał.

- A kto był?!

Chwycił przynętę. Było dobrze. Trzeba było kuc żelazo.

- Jak ta twoja miała na imię? Pamiętam tylko, jak się czarująco uśmiechała…

Wzrok mu się rozmarzył. I pojawił się na jego twarzy uśmiech – szeroki niczym cięcie lancetem. Podrapał się po głowie. Zobaczyłem pod jego pachą ciemną plamę potu.

- Dora, ale i tak mówiłem do niej Dorota. Miała niesamowite nogi…

- Może dalej ma? – wtrąciłem, bo wątek był miły i nie wymagał ode mnie kuglarskich sztuczek.

- A co mi teraz po jej nogach?! – mruknął dość głośno i zaczepnie.

Parę osób na nas spojrzało, ale tylko na krótki moment, który jest potrzebny, żeby oderwać twarz od okienka smartfona i pospiesznie wrócić wzrokiem na swoje miejsce.

- Tobie już nie służą, ale ktoś inny korzysta – dodałem zachowując klimat rozmowy, który on narzucił.

Spochmurniał.

- Właśnie…

- Co „właśnie”? – spytałem, bo nie pomyślałem, żeby się ugryźć w język.

- Inni korzystają, a ja nie korzystam. Tak jest ze wszystkim…

W mojej głowie włączyła się czerwona lampka alarmowa. Należało szybko zmienić temat.

- Gdzie robisz? – rzuciłem koło ratunkowe.

- Nigdzie.

Pudło. Wielkie, ogromne czarne pudło, w którym jest drugie, nieco tylko mniejsze, a w nim kolejne, i jeszcze jedno kolejne, i następne, aż zostajesz z maleńkim pudełeczkiem, otwierasz, a tam karteczka złożona na czworo, rozkładasz ją i czytasz: „Spróbuj ponownie, szczęście było blisko!”

- Taaaak, przepraszam cię, ale ja zaraz wysiadam.

Wyglądał żałośnie. Podniosłem się. Z góry wyglądał jeszcze żałośnie, aż zachciało mi się usiąść.

Popatrzył na mnie z tego dołu, smutny, zgarbiony, spocony, w tej niemodnej koszuli w biało-żółto-brązowe paski  i spytał cicho:

- A ty, co ty w ogóle robisz?

Byłem przygotowany na to pytanie.

- Też nic.

Może niedużo, ale jednak dałem mu tę odrobinę satysfakcji; nie spieprzyłem mu do końca tego dnia. Panie Boże, jak przyjdzie co do czego, pamiętaj o tym!        

 

  

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości